wtorek, 26 kwietnia 2011

Jak żołnierz w Iraku

Drodzy czytelnicy moje święta były wyjątkowe. Pracowałam do późna przez cały Wielki Tydzień, ale na szczęście Niedzielę miałam wolną. Zupełnie nie docierało do mnie, że to czas świąteczny, bo tutaj nikt nie ma o Wielkanocy zielonego pojęcia. Jedyną oznaką znikomej świadomości były czekoladowe jajka z niespodzianką rozdawane gościom w jednym z hoteli. Spotkał mnie zaszczyt uczestniczyć w tradycyjnym, polskim śniadaniu z żurkiem, wędliną, sałatkami, ciastem i przede wszystkim z trzydziestoma Polakami (niejadalni). Polonia turecka w Alanyi zaprosiła mnie do wspólnego świętowania w wynajętej restauracji na wolnym powietrzu, wiec ostatecznie nie swietuje, jak zolnierz w Iraku, jak powiedziala moja przyjaciolka M. Oczywiście wszystko dzięki koleżance E.U. Z kolei wieczorem przygotowałam kolację z tego, co miałam w lodówce (warzywa, jajka i konserwa z Polski) dla mnie i dla Janiny. Odwiedził mnie także tajemniczy gość, o którym jeszcze nie było na blogu mowy. Parę dni przed Wielkanocą odbyło się spotkanie po latach z kolegą z Łęcznej, który pracuje dla mojego ulubionego po zeszłym sezonie touroperatora-Rafał Nawrocki (podaję nazwisko za zgodą). Świat jest mały, nie dość, że spotkaliśmy się w Alanyi to w dodatku mieszkamy 5 min drogi od siebie ! Rafał czytał mojego bloga z zeszłego sezonu i spodobała mu się praca rezydenta. Będzie próbował swoich sił. Trzymam za niego mocno kciuki, bo początki są bardzo trudne!

sobota, 16 kwietnia 2011

Wesele

Spędziłam dzisiaj prawie cały dzień w biurze przygotowując segregatory do hoteli z informacjami o wycieczkach. Cały dzień z Polką E.U., która wprowadza mnie w tajniki zawodu. E.U. mieszka w Turcji od 12 lat, wyszła za męża Turka. Non stop o nim mówi i to w superlatywach, jest z nim szczęśliwa. Okazuje się, że w Alanyi jest wspólnota polska, do której zostałam zaproszona na Niedzielę Wielkanocną. Katolickiego kościoła tu niestety nie ma, same meczety, z których 5 razy dziennie dobiegają modlitwy. Po tygodniu przestaję już reagować na głośną modlitwę muezina o 5 rano…

E.U. zabrała mnie dzisiaj na tureckie wesele! Super! Ot tak po prostu, bez żadnych ceregieli mogłam uczestniczyć w imprezie. Ubrałam się klasycznie – w czarną sukienkę i buty na płaskiej podeszwie. Dobry wybór. Wesele odbywało się w restauracji na górze z widokiem na całe miasto. Zaproszono 800 gości, ale przyszło ok. 400-500. Mieści się to w normach tureckich, gdyż rodziny są zawsze wielodzietne, więzy są podtrzymywane i wszyscy kuzyni, ciotki, przyjaciele rodziny chcą zatańczyć w kręgu z Młodą Parą. Ludzie byli bardzo różnie poubierani – od pięknych, weselnych sukienek, zwykłych spódnic, po dżinsy i koszulę. Wiele kobiet miało chusty na głowie, co wydaje się bardzo egzotyczne dla mnie Europejki – elegancki strój i chustka na głowie. Nie byliśmy od początku ceremonii (ja, E.H. z mężem i 8 letnią córką Alarą), więc nie wiem, co mnie ominęło. Do stołu podano zimną przystawkę na talerzach a na drugie ryż z kurczakiem. Nie zawsze podają jedzenie, bo wiadomo, że trochę to kosztuje. Napoje bezalkoholowe zgodnie z tradycją, jednak pod stołem panowie polewają sobie nawzajem raki. Nikt się jednak nie upija a mimo to wszyscy są wyluzowani, serdeczni, uśmiechnięci. Niesamowita atmosfera. Orkiestra gra na żywo turecką muzykę. Co chwilę zmiana na parkiecie – Młoda Para, siostry i bracia młodych, rodzice, koleżanki i koledzy. Solowe tańce panów. Tańczy się osobno, dużo pstrykając palcami poruszając ramionami trochę, jak ptak, nogi chodzą, tułów raczej w miejscu, tylko młode panie czasem potrząsną ramionami, czy bioderkiem. Każdy głęboko patrzy sobie w oczy z przyjaznym uśmiechem. Muzyka sama porywa, ale nie łatwo jest załapać ich ruchy rękami. Wesele trwa do 24.00, jednak tym razem ludzie zaczęli wychodzić dużo wcześniej.
Po jedzeniu następuje ważny moment – w obecności Pana z urzędu następuje głośne wypowiedzenie evet (tak) przez oboje państwa młodych. We współczesnej Turcji ślub musi być zawarty w obecności urzędnika i dokumenty oficjalnie podpisane. Przed Ataturkiem śluby mogły być tylko „kościelne” w obrządku islamskim. Pod koniec wesela podano ogromny, piętrowy tort, który Nowożeńcy wspólnie kroją.
Alara (córka E.H) mała aparatka – wywijała na parkiecie i pozowała do zdjęć, jak modelka. Mówi po polsku z mamą a po turecku z tatą. W samochodzie uśmiechała się do mnie i mówiła: „Jak ty fajna jesteś!”. Od urodzenia mieszka w Turcji, ale mówi pięknie po polsku. Jak nie zna słowa, to pyta mamy.
Ja i E.H byłyśmy jedynymi nie-Turczynkami, więc zwracałyśmy uwagę. Mąż E.H. potem dokładnie wypytywał, czy podobało mi się wesele. Powiedział, że wszyscy jego koledzy o mnie pytali. No nie dziwota – jedyna wolna „biała” na weselu .

czwartek, 14 kwietnia 2011

Turecka gościnność

Turecka gościnność jest zaskakująca – właśnie wróciłam od moim sąsiadów. Szukam sposobu na łatwy i szybki dostęp do Internetu. Internet jest tutaj dość drogi, więc chcę się podłączyć do jakiejś sieci bezprzewodowej od sąsiada za drobną opłatą, musi mi dać tylko hasło. Jak się nie mówi po turecku to sprawa nie jest taka banalna . Mam napisaną karteczkę po turecku z moją prośbą, mimo to jedna sąsiadka myślała chyba, że chcę jej sprzedać Internet. Skolei inni sąsiedzi załapali, o co mi chodzi. Niestety oni nie mają wirelessa, ale na chwilę udostępnili mi swój komputer. Nie miałam wielkiej potrzeby, ale z grzeczności wypada skorzystać z propozycji. Cała rodzinka zaangażowała się w moją wizytę i zaraz dostałam pod nos kawę (o 20.30 !) oraz domowe, pyszne ciastka. Potem pogawędziliśmy razem po turecku-angielsku i ręcznie. Tylko ich 12 letnia (albo aż) córka coś tam łapała po angielsku. Ojciec nauczyciel biologii. Dobrze, że już trochę znam obyczaje to nie popełniłam fo pa – po pierwsze trzeba zdjąć buty przed wejściem do domu, po drugie przyjąć zaproszenie na herbatę/kawę, po trzecie w rozmowie z mężczyzną nie patrzeć w oczy. O tej ostatniej zasadzie powiedziała mi rok temu Szwedka, z którą jechałam stopem. Aby zdobyć szacunek u mężczyzny nie wolno patrzeć mu w oczy. Jednak Ci Turcy, którzy mają do czynienia z turystami już dawno zapomnieli o tej zasadzie. Po krótkiej rozmowie chciałam się już ulotnić, wtedy należy parę razy podziękować, pochwalić jedzenie, pokazać na zegarek, że mi się spieszy – bo zawsze proponują kolejny napój. Potem cała rodzina odprowadza do drzwi – robi to niesamowite wrażenie - 3 pary oczu wpatrzone we mnie do czasu aż zniknę za drzwiami mojego mieszkania.

środa, 13 kwietnia 2011

Inny Świat

Znalazłam się w innym świecie – jakby po drugiej stronie lustra. Każdy z Was ma swoje małe i wielkie sprawy. U każdego dużo się dzieje, dla każdego własne sprawy są całym światem. Kochani to, czego w ostatnich dniach doświadczam przechodzi moje wszystkie oczekiwania. Czasami mnie to wszystko przerasta, ale sama jestem w szoku, że daję ze wszystkim radę. Minął dopiero trzeci dzień szkolenia w nowym miejscu pracy, a czuję jakby upłynęły całe wieki. Muszę wchłaniać bardzo dużo wiedzy. Znowu podwójnie trudne to wszystko ze względu na niemiecki. Dla Niemców to wszystko jest stresujące, bo nowe, a co mówić dla Polki. Niby znam tajniki pracy, ale tutaj wszystko wygląda inaczej. W poniedziałek dostałam swoje mieszkanie i samochód. Jazda po mieście to nie lada wyzwanie – nigdy nie wiadomo, z której strony ktoś się wtarabani, czy to skuter, auto czy pieszy. Parkowanie dozwolone w każdym miejscu. Zanim wsiądę za kółko to odmawiam zdrowaśki, modlę się o odwagę, bo tak dużo mi jej potrzeba! Wczoraj byłam na wycieczce zakupowej w Antalyi, zakupów narobiłam że ho ho, bo udało mi się zakupić aż jedną rzecz - turecką Kartę SIM. Odwiedziłam koleżankę z firmy – nowa i przejęta tak jak ja. Ma przepiękne mieszkanko na wzgórzu z widokiem na morze – niestety daleko od miasta, a tym samym ode mnie. Mamy do siebie ok. 40 min jazdy. Nina wracając ode mnie późnym wieczorem została niestety zatrzymana przez policję za szybka jazdę i dostała mandat w wys. 70 Euro!! Po pierwszych dniach przełamywania się za kierownicą wszyscy w biurze byli zszokowani, że to mandat za zbyt szybką jazdę. Spodziewali się raczej, że za zbyt wolną…

Alanya nie jest zbyt wielka, a mimo to nie mogłam trafić do swojego mieszkania, gdy zapadł zmrok. Zgasili mój znak rozpoznawczy – ING Bank… Pomógł mi przechodzień i jak na życzliwego Turka przystało zaangażował się w pomoc i pojechał ze mną w poszukiwaniu mieszkania. Na szczęście byłam bardzo blisko, ale po ciemku wszystko wyglądało inaczej. Jazda przez miasto w poszukiwania mieszkania niemało stresu mi przysporzyła – Turcy się niecierpliwią, gdy ktoś jedzie za wolno… ale chyba też bym się zasierdziła, gdyby ktoś przed mną jechał 30 km/h!

sobota, 9 kwietnia 2011

Mentalność Niemców i Polaków

Mentalność Niemców i Polaków, Joachim

Zaskakujące jest to, jak bardzo Niemcy różnią się od Polaków. Podczas szkolenia wyszło na jaw, jak daleko od siebie jesteśmy, mimo że dzieli nas tylko granica (tak tylko przypominam, gdyby niektórzy myśleli, że wraz z Unią zniknęły granice, tak jak w piosence Wiśniewskiego „Keine Grenzen”. Jak to mówi prof. Borkowski: „ Nie zniknęły granice, tylko kontrola na granicach!”). Polaków mogę wobec Niemców pochwalić – jesteśmy przede wszystkim naturalni, skromni, szczerze serdeczni, pełni humoru, nie podlizujemy się i jesteśmy wyluzowani wobec zbliżających się egzaminów, wystąpień. Polacy dużo się śmieją, żartują. Nasz polski stolik na posiłkach zawsze był najgłośniejszy. Ciągle śmiechawy do łez. Niemcy zgłaszają się na zajęciach za byle pierdołą i nie udało mi się ustalić, czy jest to lizusostwo, mentalność, czy chwalipięctwo. Nie mówię, że jest to godne potępienia, że ktoś chce się na jakiś temat wypowiedzieć, lub zadać jakieś pytanie, ale czasem ręce opadają, gdy ktoś kolejny raz zapyta o coś zupełnie banalnego. Cała atmosfera szkolenia była bardzo przyjemna, ale dało się wyczuć rywalizację i chęć pokazania się od jak najlepszej strony, trochę udawania, że jest się lepszym niż sie jest i nieraz na twarzach odmalowywał się nieszczery uśmiech. Tego zresztą od nas oczekiwano. Byliśmy obserwowani, jak w domu Wielkiego Brata. Na każdych zajęciach był Obserwator, który notował chyba każde wypowiedziane słowo. Na koniec szkolenia rozdano nam koperty z nazwą nowego miejsca pracy. Były to niemałe emocje. Radość lub rozczarowanie. Ta udawana uprzejmość niektórych uczestników kursu zaskoczyła mnie szczególnie ostatnio, gdy miałam spotkanie całego Teamu niemieckiego i polskiego pracującego na Riwierze Tureckiej. Dziewczyny, które na szkoleniu tryskały energią, kompetencją, uśmiechnięte od ucha do ucha stały się posępne i smutne. Jak gdyby ktoś wyssał z nich energię. Takich osób na szczęście można policzyć na palcach u jednej ręki…

A to, co mnie najbardziej zaskoczyło u Niemców, na szczęście pozytywnie, to zaangażowanie. Oni naprawdę dają z siebie 100 % potu, zamiast polotu. Nie boją się pokazać swoich najlepszych stron, znają swoją wartość i walczą o to, co mogą otrzymać za włożony trud. Są też bardzo uczciwi. Polak jednak szuka, jakby tu się wywinąć od ciężkiej roboty, szuka sprytnych rozwiązań, które zminimalizują wysiłek. Przyznaję się bez bicia, że też tak robie, bo po co tracić za dużo energii na coś, co można osiągnąć mniejszym kosztem.

Warto wspomnieć także o relacji nauczyciel-uczeń. Jest bardzo luźna, szkoleniowiec nie jest tyranem, katem czy innym podobnym utrapieniem. Jest partnerem, zainteresowanym swoim uczniem, obserwującym go i dającym z siebie wszystko, aby uczeń zrozumiał temat zajęć. Bawi się z uczniami na imprezach i ma gdzieś, co pomyślą inni. Ogólnie Niemcy potrafią się bardzo dobrze bawić, bo nie zastanawiają się, co pomyślą inni, jak zobaczą, że tańczę na parkiecie z emerytami-gośćmi hotelowymi. Polacy potrzebują nieraz do tego sporej dawki alkoholu.

Oczywiście wszystko to jest generalizowanie i zazwyczaj bardzo się sprzeciwiam sprowadzaniu wszystkiego do jednego, ale jednak pewne cechy wspólne dla narodowości zawsze da się wyodrębnić.

Szkolenie rezydentow w Belek na Riwierze Tureckiej

Kochani już jestem po szkoleniu! Początki były bardzo ciężkie, bo całe szkolenie było prowadzone po niemiecku. Po 6 latach przerwy w używaniu niemieckiego w szkole miałam ciężki orzech do zgryzienia. Ale po dwóch dniach coś się odblokowało- ziemia dosłownie się zatrzęsła i zaczęłam rozumieć co się do mnie mówi. Tego dnia było delikatne trzęsienie ziemi, które mało kto zauważył, włączając mnie. Z moim mówieniem po niemiecku było jeszcze gorzej niż ze zrozumieniem, co się do mnie mówi. Zwłaszcza na forum, gdzie stres się podwaja i nawet najprostszych słów się nie pamięta.

Wrócę jeszcze na chwilę do mojej podróży do Berlina, z którego miałam wylot. W Berlinie odebrała mnie z dworca Anja. Wspaniałomyślnie zostawiłyśmy mój bagaż w przechowalni na dworcu i mogłyśmy poszwę dać się po mieście. Anja – hippiska, wyluzowana i pozytywnie nastawiona - wie jak się cieszyć drobnostkami. Byłyśmy na tzw. Flohmarkt (Pchlim Targu), spotkałyśmy się z jej znajomymi, zjadłyśmy tradycyjne niemieckie mięso z kartoflami i surówką z czerwonej kapusty. Wieczorem Anja zrobiła spaghetti, przyszli jeszcze inni znajomi – Francuzka i Amerykanin i poszliśmy do typowej niemieckiej knajpy. Tam spotkaliśmy kolejnych znajomych Anji. Byłam już porządnie zmęczona, bo jak pisałam w poprzednim poście - spałam przez ostatnie dwie noce ok. 9 godz. W barze jednak zabawiliśmy znowu dość długo i spałam tylko 2-3 godz. Amerykanin, miał wylot o tej samej godzinie i z tego samego lotniska co ja, więc pojechaliśmy razem. Ja znałam drogę, bo Anja mi wszystko wytłumaczyła, ale okazało się, że dzięki mojemu nowemu koledze obyło się to w miarę sprawnie, bo on był w Berlinie od kilku tygodni. Na koniec jak zwykle trochę przygód, bo wsiedliśmy w autobus jadący w przeciwną stronę i zorientowaliśmy się dopiero po 20 min… Ale na szczęście, ostatecznie dotarłam na lotnisko o czasie.

Wracając do szkolenia – zostałam zakwaterowana w pokoju z widokiem na morze (! ) z Franziską, super dziewczyną i mimo, że budziła mnie codziennie rano budzikiem, który nawet trupa postawiłby na nogi, znalazłyśmy wspólny język. Hotel był 4 gwiazdkowy, wyżywienie All Inclusive – czyli wszystko w cenie, przez całą dobę. Przed hotelem znajduje się kompleks zjeżdżalni i niestety z braku czasu nie dałam rady zjechać na żadnej . Szkolenie było bardzo intensywne, jedynie pierwszego dnia po przyjeździe mieliśmy chwilę na odpoczynek. Potem dzień w dzień, włączając weekend – siedziałam od 9 do 18/19 na zajęciach. Wiedza nieraz banalna, a niekiedy bardzo potrzebna, aż żałowałam, że nie rozumiem słowo w słowo. Już na szkoleniu wyszła cała tajemnica dużych firm – próbują nas zaprogramować, jak roboty – standardy obowiązują. Prowadzący zajęcia - nasi trenerzy – zachowywali się czasem jak cyborgi – każde słowo dokładnie przemyślane i zakończone nienagannym uśmiechem. Dziwne jest dla mnie, że nie ma miejsca na spontaniczność, ale zarówno i my i trenerzy byliśmy cały czas obserwowani przez szefostwo, które sobie coś tam notowało. Prawie jak w domu Wielkiego Brata. Mimo tych sztuczności – cała polityka firmy, podejście do pracownika jak do wewnętrznego klienta firmy są niewiarygodne. Po złych doświadczeniach z ostatniego sezonu „kopara” opadła mi do samej ziemi. Firma naprawdę troszczy się o to, jak się będę czuła w czasie pracy. Mieliśmy nawet zajęcia o tym, jak sobie radzić ze stresem. Na początek i koniec szkolenia mieliśmy Apperittif ( nie pamiętam jak się pisze), a w ostatni dzień zostaliśmy zaproszeni do włoskiej restauracji a la carte, na terenie hotelu. Potem dyskoteka do rana – też na terenie hotelu – na której bawiło się z nami całe szefostwo, wyluzowane jak nastolatkowie.

Już na zakończenie dodam, że najbardziej emocjonującą chwilą szkolenia był ostatni dzień, w którym to wręczono nam koperty z nazwą miejsca pracy – ja zostałam przydzielona do Antalyi na Riwierze Tureckiej. Będę obsługiwała tylko Polaków, chyba że awaryjnie będą mnie potrzebować do Niemców. Pracę zaczynam od poniedziałku. Teraz jestem w hotelu w Alanyi na 2 noce, więc mogę chwilę odpocząć. W poniedziałek zostanę przeniesiona do własnego mieszkania . Jak na razie wszystko zapowiada się pozytywnie….