poniedziałek, 28 marca 2011

Przyczajony tygrys

W trakcie szkolenia mieliśmy właściwie tylko jeden dzień luźniejszy. Pół dnia spędziliśmy na wycieczce do Aspendos i Side. Druga połowa dnia przeznaczona była na przygotowywanie osobistego przywitania gości w hotelu tzw. Welcome. Wszyscy bardzo się przejęli tym zadaniem, każdy w skupieniu siedział do późna, aby wszystko było dopracowane i dostosowane do standardów. A ja… stwierdziłam, że nie można tak się przemęczać, że jest dużo czasu, przecież już to robiłam. A, że to po niemiecku to tylko trochę mi utrudnia zadanie… Poszłam na kryty basen. Nie chciałam, żeby ktoś mnie zauważył, a szczególnie szefostwo, czy trenerzy. W centrum Spa bezpłatnie można było korzystać z dwóch basenów – z ciepłą i zimną wodą oraz z sauny. Pływanie w ciepławej wodzie nie dawało mi żadnej frajdy i po 15 minutach skapitulowałam. Idąc w stronę szatni zauważyłam z daleka jedną z moich przełożonych. W panice szybko się odwróciłam, rzuciłam ręcznik i zbiegłam po schodkach do tego drugiego basenu. Zanim zdążyłam załapać, że woda jest potwornie zimna, to już byłam zanurzona po czubek głowy! To był dla mnie szok temperatur! Jak się wynurzyłam, to myślałam, że umrę ze śmiechu z własnej głupoty! Szefowa mnie raczej nie zauważyła, bo przemknęła do łaźni…

Szkolenie rezydentów

Kochani już jestem po szkoleniu! Początki były bardzo ciężkie, bo całe szkolenie było prowadzone po niemiecku. Po 6 latach przerwy w używaniu niemieckiego w szkole miałam ciężki orzech do zgryzienia. Ale po dwóch dniach coś się odblokowało- ziemia dosłownie się zatrzęsła i zaczęłam rozumieć co się do mnie mówi. Tego dnia było delikatne trzęsienie ziemi, które mało kto zauważył, włączając mnie. Z moim mówieniem po niemiecku było jeszcze gorzej niż ze zrozumieniem, co się do mnie mówi. Zwłaszcza na forum, gdzie stres się podwaja i nawet najprostszych słów się nie pamięta.

Wrócę jeszcze na chwilę do mojej podróży do Berlina, z którego miałam wylot. W Berlinie odebrała mnie z dworca Anja. Wspaniałomyślnie zostawiłyśmy mój bagaż w przechowalni na dworcu i mogłyśmy poszwę dać się po mieście. Anja – hippiska, wyluzowana i pozytywnie nastawiona - wie jak się cieszyć drobnostkami. Byłyśmy na tzw. Flohmarkt (Pchlim Targu), spotkałyśmy się z jej znajomymi, zjadłyśmy tradycyjne niemieckie mięso z kartoflami i surówką z czerwonej kapusty. Wieczorem Anja zrobiła spaghetti, przyszli jeszcze inni znajomi – Francuzka i Amerykanin i poszliśmy do typowej niemieckiej knajpy. Tam spotkaliśmy kolejnych znajomych Anji. Byłam już porządnie zmęczona, bo jak pisałam w poprzednim poście - spałam przez ostatnie dwie noce ok. 9 godz. W barze jednak zabawiliśmy znowu dość długo i spałam tylko 2-3 godz. Amerykanin, miał wylot o tej samej godzinie i z tego samego lotniska co ja, więc pojechaliśmy razem. Ja znałam drogę, bo Anja mi wszystko wytłumaczyła, ale okazało się, że dzięki mojemu nowemu koledze obyło się to w miarę sprawnie, bo on był w Berlinie od kilku tygodni. Na koniec jak zwykle trochę przygód, bo wsiedliśmy w autobus jadący w przeciwną stronę i zorientowaliśmy się dopiero po 20 min… Ale na szczęście, ostatecznie dotarłam na lotnisko o czasie.

Wracając do szkolenia – zostałam zakwaterowana w pokoju z widokiem na morze (! ) z Franziską, super dziewczyną i mimo, że budziła mnie codziennie rano budzikiem, który nawet trupa postawiłby na nogi, znalazłyśmy wspólny język. Hotel był 4 gwiazdkowy, wyżywienie All Inclusive – czyli wszystko w cenie, przez całą dobę. Przed hotelem znajduje się kompleks zjeżdżalni i niestety z braku czasu nie dałam rady zjechać na żadnej . Szkolenie było bardzo intensywne, jedynie pierwszego dnia po przyjeździe mieliśmy chwilę na odpoczynek. Potem dzień w dzień, włączając weekend – siedziałam od 9 do 18/19 na zajęciach. Wiedza nieraz banalna, a niekiedy bardzo potrzebna, aż żałowałam, że nie rozumiem słowo w słowo. Już na szkoleniu wyszła cała tajemnica dużych firm – próbują nas zaprogramować, jak roboty – standardy obowiązują. Prowadzący zajęcia - nasi trenerzy – zachowywali się czasem jak cyborgi – każde słowo dokładnie przemyślane i zakończone nienagannym uśmiechem. Dziwne jest dla mnie, że nie ma miejsca na spontaniczność, ale zarówno i my i trenerzy byliśmy cały czas obserwowani przez szefostwo, które sobie coś tam notowało. Prawie jak w domu Wielkiego Brata. Mimo tych sztuczności – cała polityka firmy, podejście do pracownika jak do wewnętrznego klienta firmy są niewiarygodne. Po złych doświadczeniach z ostatniego sezonu „kopara” opadła mi do samej ziemi. Firma naprawdę troszczy się o to, jak się będę czuła w czasie pracy. Mieliśmy nawet zajęcia o tym, jak sobie radzić ze stresem. Na początek i koniec szkolenia mieliśmy Apperittif ( nie pamiętam jak się pisze), a w ostatni dzień zostaliśmy zaproszeni do włoskiej restauracji a la carte, na terenie hotelu. Potem dyskoteka do rana – też na terenie hotelu – na której bawiło się z nami całe szefostwo, wyluzowane jak nastolatkowie.

Już na zakończenie dodam, że najbardziej emocjonującą chwilą szkolenia był ostatni dzień, w którym to wręczono nam koperty z nazwą miejsca pracy – ja zostałam przydzielona do Antalyi na Riwierze Tureckiej. Będę obsługiwała tylko Polaków, chyba że awaryjnie będą mnie potrzebować do Niemców. Pracę zaczynam od poniedziałku. Teraz jestem w hotelu w Alanyi na 2 noce, więc mogę chwilę odpocząć. W poniedziałek zostanę przeniesiona do własnego mieszkania . Jak na razie wszystko zapowiada się pozytywnie….

niedziela, 27 marca 2011

Z pociągu do Berlina…

Wszystko rozgrywa się, jak we śnie. Gdyby nie czujność mojej przyjaciółki M.H., spóźniłabym się na pociąg. W niedziele była zmiana czasu – godzinę do przodu. M.H. coś tknęło i wysłała mi o 6.00 rano smsa, że jest zmiana czasu. Tylko mi się wydawało, że była 6.00, bo według nowego czasu była już 7.00.

Teraz w pociągu przychodzi czas na chwilę refleksji. Niełatwo sformułować myśli po krótkim śnie -przez ostatnie 3 noce spałam 12 h. W piątek pożegnanie w Łęcznej z psiapsiółkami z czasów licealnych. Wczoraj wycieczka do Warszawy z niemałym bagażem, bo w sumie mam 45 kg w torbie i plecaku. Po doświadczeniach z ostatniego roku wiem już, że bez pewnych rzeczy się nie da obejść niestety, mimo, że zawsze dążyłam do minimalizmu. W góry potrafię się spakować w 15 min i umiem ograniczyć zawartość kosmetyczki do szczoteczki, pasty i tłustego kremu na mróz. Tutaj niestety… 45 kg psychicznie obciążyło mnie chyba pięć razy bardziej niż fizycznie. Zwłaszcza podczas pakowania. Ale cóż – póki co upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu – spotkałam się wreszcie z A. W. w Warszawie. Poznałyśmy się w Turcji podczas jej pobytu na „wczasach” ;). Od października próbowałyśmy się spotkać i nigdy nie wychodziło. „Zawsze coś, zawsze coś, zawsze k… coś”, jak powiedziała mucha w kreskówce. Teraz spotkam się z w Berlinie z Anją, którą poznałam na trekkingu w Nepalu. Będę u niej nocowała a w poniedziałek wylot do Belek w Turcji na dwutygodniowe szkolenie. Właściwie to wychodzą trzy pieczenie na jednym ogniu…

Ale przejdę do sedna sprawy odnośnie chwili refleksji: mam w sobie ogromną wdzięczność do wszystkich tych, którzy zawsze mnie wspierali i wspierają. To jest naprawdę ważne – poparcie moich życiowych wyborów, trzymanie za mnie kciuków. Czuję to wsparcie każdego dnia!

Dziękuję Wam, za to, że jesteście, że kibicujecie mi podczas moich życiowych prób. Bez Was nie byłabym tym, kim jestem. Bez Was nie było by mnie tu, gdzie jestem. To także Wasze zasługa. ( Moja oczywiście też hehe ).

Dziękuję mamie i siostrom, Marlenie, Madrynie, Duchowi, Agnieszce P. i Agnieszce K., Agacie W., Lipcynie, Adeli, Piotrowi R., Emilii W., Oli K., Asi P., Bolowi, Radkowi, Dzikowi ,Pinkasowi, i wielu wielu innym, których tu nie wymieniłam. Wszyscy jesteście wspaniali i wielcy w moich oczach!